Maraton Podróżnika czyli moja pierwsza trzysetka

Maraton Podróżnika czyli moja pierwsza trzysetka

Nie bardzo wiem od czego zacząć. Od dojazdu czy też samego przyjazdu. Dojazd może pominę, bo cóż ciekawego może być w transporcie samochodowym. Jedzie się, jedzie i dojeżdża… po dziurach, ale w przednim towarzystwie.

Do bazy maratonu przybyłem po 22. Przywitanie, szybkie rozłożenie klamotów i montaż kół w bolidzie. Pora na trochę integracji. Wcinam gorący kubek z Biedronki i wypijam dwa piwka. Dowiaduję się też, że grupa 300 km zwiększy nam się o 5 osób. Około 01:00 wbijam się w śpiwór, co by trochę snu zaznać, bo przecież start o 8:00.

Budzę się trochę po 06:00. Niewiele ponad pięć godzin snu musi wystarczyć. Słyszę już krzątające się osoby, ale na szczęście kolejki do łazienek jeszcze się nie zrobiły. Strzelam sobie zimny prysznic na rozbudzenie i idę wciągnąć podwójną porcję owsianki. Miał być makaron z tuńczykiem, ale tak jakoś smaka nie miałem. No dobra, zjadłem, zapakowałem klamoty na rower, zresetowałem licznik, znieczuliłem kolana, można jechać na start.

Tutaj pięćsetkowicze jako pierwsi przygotowują się do wyruszenia w trasę. Spokojnie czekamy na swoją kolej i… startujemy.  Tempo na początek dość spokojne, co nie zmienia faktu, że ciągnę się na końcu. Po około 5 km łapie mnie kryzys psychiczny na zasadzie „co ja tu robię”. Przecież moja życiówka to 114 km. Prawdopodobnie mam najgorszy wynik z całej grupy. Uchodzi ze mnie cała para. Zaczynam się zastanawiać czy ten cały maraton to był dobry pomysł. Teraz jednak takie gdybanie to raczej przyjemności z jazdy mi nie przysporzy, a w głównej mierze miał być „fun”. Zbieram się w sobie i kręcę ze sporą kadencją jak zawsze i jak widzę pozostali jadą podobnie. O dziwo taki styl jazdy przestał mi nagle pasować. Przerzucam przód na najwyższą tarczę i robi się lepiej. Takie przełożenie w końcu działa, bo przeważnie to chrupało i trzeszczało (full serwis podziałał). Nagle się okazało, że przyjemniej i mniej męcząco jedzie mi się siłowo. Przestałem też smarkać się na końcu i pojawił się „fun”.

Radocha jednak czasowo znikła na 14 km (Dąbrowa), bo pojawiła się młoto-pneumatyczna powtórka z rozrywki jak dwa lata temu na trasie Chełm-Sopot. Dla przypomnienia chodzi o kamienie wbite w ziemię i udające drogę. Na szczęście były wąskie przesmyki, po których w miarę dało się przemieszczać.

Na 20 km (Przesmyki) Tranquilo zatrzymuje się na dokręcenie szprych. Większość grupy jedzie dalej. Chwila czekania i ruszam w pościg za resztą, aby ich trochę przystopować, bo nie wiadomo ile zajmie robota.

W końcu dojeżdżamy do Mord (28 km), gdzie czeka już na nas Yoshko. Czeka też na nas akcja z trawnikiem. Zaczęło się od przeprowadzenia rowerów przez trawnik. Wówczas to podszedł do nas jakiś osobnik i zwrócił uwagę, aby nie deptać trawników. Tabliczek antydeptających, co prawda nie widzieliśmy, ale i tak Yoshko w naszym imieniu grzecznie Pana przeprosił. Temu jednak to najwidoczniej nie wystarczyło i dawaj dalej się nakręca. W tym momencie grupa postanowiła sobie z gościem „podyskutować” w kulturalny sposób o trawnikach i takich tam. Zrobiło się nawet wesoło. Wymieniliśmy się z nim fotografiami i pożegnaliśmy odchodzącego w stronę PRLu i klimatowo Wilkowyjskiej ławeczki.

Grupa depcząca trawniki w Mordach

Koniec rozrywki. Grupa się zebrała, posiliła więc ruszamy. Tempo mamy całkiem niezłe, bo w okolicach 27 km/h. Droga 698 jest nawet ruchliwa, a my jadąc jeden za drugim dość rozciągnięci. Na szczęście prowadzić nas ona będzie przez około 6,5 km. Dodatkowo zrobiło się dziurę w grupie, aby samochody miały się w razie czego gdzie schować. Dość szybko opuszczamy krajówkę obierając kierunek na Zbuczyn, gdzie robimy Pit Stop. Śniadanie już dawno zdążyłem spalić, więc w pobliskim Samie nabywam bułkę, a obok na straganie 4 banany. Postanawiam też ściągnąć długie spodnie, bo zrobiło się wystarczająco ciepło. Smaruję się przeciw opalaczem, co by później nie cierpieć. Łykam też procha przeciwbólowego, bo głowa zaczyna nudzić oraz prewencyjnie dokładam smar na kolana, które uważam za najsłabsze ogniwo. Uzupełniamy bidony i ruszamy. Następny dłuższy postój planowany jest na setnym kilometrze.

Droga jest spokojna, a tempo dobre. Grupa się trzyma kupy, a nawet jak ktoś zostaje z tyłu lub pójdzie do przodu to i tak grupa w końcu go wchłania. Staramy się, aby nikt samotnie nie jechał. Dyscyplina jazdy więc jest. Dojeżdżamy w ten sposób do Radzynia Podlaskiego (100 km) gdzie zatrzymujemy się przy pałacu. Tutaj się posilamy, uzupełniamy płyny i robimy sobie grupową fotkę ku pamięci potomnych. Tak oto 1/3 trasy za nami.

Grupa 300 w pełnej krasie pod Zamkiem Potockich – Tranquilo, Wallace, Alamanka, Karol, Czerkaw, MarekR, Popiel, 100%Tomato, … ,Agnieszka, … , Biker1990 , Duńczyk. Na dole: Elizium i yoshko

Kolejny postój na około 150 km w Parczewie. Do tego czasu jazda w dobrym tempie ze sporadycznymi krótkimi pit stopami. Grupa zaczyna też coraz częściej myśleć o obiadowym postoju w Białej Podlaskiej. Sam też zaczynam być głodny czegoś innego niż banany. Nie mówię, że są złe tylko jeszcze kilka zjem i zacznę skakać po drzewach. W coraz głodniejszym nastroju wesoła trzysetka dociera do Parczewa. Tu rozkładamy się na trawniku koło małej stacji benzynowej Orlenu. Zjadam kolejnego banana i smaczną bułkę z serem i salami, którą uraczył mnie Yoshko. Niektórzy w końcu wypijają upragnioną kawę, a gdy akumulatorki zostają podładowane ruszamy w kierunku upragnionego, ciepłego posiłku.

W trakcie jazdy mamy dwie małe awarie. Duńczykowi odpada przedni błotnik, a Wallace gubi lusterko Cateya, z którego nie ma nawet co zbierać. Dojeżdżając do Białej Podlaskiej Yoshko przeciąga nas przez lotnisko będące praktycznie ziemią niczyją, idealnym miejscem dla ścigantów wszelkiej maści. Przejeżdżamy przez centrum i… obiad. Ponad 200 km w nogach i w brzuchu burczy. Dodatkowo Yoshko rozpostarł przede mną wizje smakowitego lokalnego piwa, które można zabrać na wynos w PET-cie. Zamawiam pizzę, a w między czasie gdy się robi, zmierzam do browaru po piwo na wynos. Tu pojawiają się małe problemy bo Pani nie chce nalać do plastiku. Mówi, że piwo nie będzie już takie samo i gwarancji smakowych nie da. Udaje się jednak ją namówić. Tankuję 1 litr Lagera plus Bursztynowe w butelce do popicia pizzy. Wypić można bo postój na tyle długi, że zdąży wywietrzeć. Wracam do pizzerii, gdzie prawie od razu pojawia się pizza. Zamówiłem wiejską, bardzo smaczna. Piwo też niczego sobie. Siedzimy sobie tak relaksacyjnie, jednak nie może to trwać wiecznie.

Po jednej na głowę 🙂

Zbieramy się bo noc się zbliża, a do celu jeszcze około 90 km. Odpalamy tylne lasery i przednie miotacze fotonów – mówiąc w skrócie oświetlenie. Dość długa regeneracja przyczyniła się do tego, że mamy bardzo dobre tempo. Przekłada się to na sporą ilość kilometrów jaką udaje nam się zrobić przed zapadnięciem ciemności. Blask jaki bije od naszej grupy powoduje, że kierowcy niezależnie z której strony jadą, zwalniają, aby zapewne sprawdzić, co to za twór drogowy się przemieszcza. Nie wiedząc nawet kiedy, mijamy Janów Podlaski. Już raz tu byłem, ale nie poznałem terenu. W okolicy Serpelic, około 50 km przed końcem zaczyna powoli zbliżać się kryzys. Grupa też nie wygląda zbyt rześko. Zaczyna się też robić zimno, a niektórzy niczego cieplejszego ze sobą nie wzięli. Rygor grupy jednak jest. Na większych skrzyżowaniach postoje, aby zebrać wszystkich do kupy – „Leave no man behind” normalnie. Po drodze trafiamy prawdopodobnie na jakiś ciąg ośrodków wczasowych, a wraz z nim na doping ze strony ludzi zaintrygowanych naszym przejazdem. W Sarnakach grupa jest jeszcze w komplecie. Zbyt długie, choć i tak krótkie postoje, powodują że zaczynam mieć dreszcze. Rozgrzany organizm zbyt szybko jest schładzany. Ruszam i jest lepiej. Robi się cieplej. Od Bugu grupa zaczyna się rozpadać. Zaczynają się problemy z podjazdami. Na szczęście mam na tyle siły, aby skompensować to na równym i zjazdach mocniej cisnąć. Nie zmienia to faktu, że jestem bardziej z tyłu. Praktycznie jadę sam, a nie jest to zbyt dobre. Postanawiam więc przycisnąć mocniej i do kogoś się podczepić. Wyprzedzam dwie osoby i przed rondem łączącym drogi 19, 62 i 640 doganiam Yoshka. Jego tempo mi pasuje. Jedziemy więc razem. W oddali widać lampki kolejnej grupy. Postanawiam więc pociągnąć Yoshka za sobą, może ich dogonimy. Kończy się jednak to tym, że go odsadzam. Nie wiem nawet kiedy go zgubiłem i skąd wzięły się u mnie te dodatkowe pokłady energii. Podjazdy też zaczynają mi lepiej iść. Migocząca czerwień powoli się do mnie zbliża, aż w końcu dopadam 4 osobowej grupy. Do końca jedziemy już razem. Około 01:18 docieramy do bazy. Jestem zmarznięty. Siadam na krześle i mam problem ze wstaniem. Szybko zjadam czekoladę i coś tam jeszcze, co wpada mi w ręce. Popijam to Colą. Jest lepiej, ale pojawiają się dreszcze. Trzeba się pilnie rozgrzać. Przebieram się w suche i ciepłe ciuchy, tak szybko na ile pozwala mi mój organizm. Robię sobie gorąca herbatę. Siadam w fotelu, wypijam ciepły napar i… zaliczam zgona. Budzę się po trzeciej w nocy. Zbieram się na pięterko, gdzie wbijam do ciepłego śpiwora.

Dobranoc

Maraton ukończony, 310 km w 17 h 13 minut zrobione, rekord dobowy pobity.

Na koniec trochę statystyk.

Zjadłem i wypiłem:

  • 3 batony bananowe musli
  • 8 bananów
  • tabliczkę czekolady
  • wiejską pizze 32 cm
  • ciemną bułkę sote
  • dużą bułkę z serem i salami a’la yoshko
  • około 7 l płynów
  • dwie owsianki

Przejechałem:

  • 310km
  • czas brutto 17h 13 min
  • czas netto 12 h 57 min
  • prędkość netto 24 km/h  (przelotowa)
  • prędkość brutto 18km/h brutto (całościowa – z postojami)
  • prędkość max. 49 km/h (skrypt niestety przekłamuje)

Zostaw wiadomość