Olkusz emalią malowany czyli samotne 104 km

Olkusz emalią malowany czyli samotne 104 km

Jest pewna rzecz w rowerowaniu za którą nie przepadam. Zgadniecie co to takiego? Samotna jazda. Prawie zawsze miałem towarzystwo. Ktoś jechał przede mną lub za mną, ewentualnie obok. Tym razem tak nie było. Może to i lepiej bo ta trasa była po części przygotowaniem do maratonu, w którym mam zamiar wystartować. Przejdźmy do samego wypadu.

Wystartować miałem nie później niż 9:00, a skończyło się 10:40. Dodatkowo trochę na głodniaka więc zabrałem ze sobą batony musli, ciasteczka zbożowe i bananasa. Po drodze doładowałem się jeszcze colą co by cukier w płynie mieć pod ręką i jedziemy.

Początek wygląda obiecująco. Kręcę sobie po asfalcie i… zapomniałem, że nie wszędzie musi być tak fajnie. Dość szybko, bo już za Zielonkami trafia mi się odcinek rozjeżdżony oponiskami ciągników i posypany ostrą jak żyletki tłuczką. Na szczęście dość szybko się kończy. Dalej droga jak na Ojców, przyjemna gruntówka i asfalt. Docieram do bramy krakowskiej gdzie jak zawsze robię sobie pit stop wchłaniając większość ciasteczek i relaksując się otoczeniem.

Ruszam dalej. Za pieskową skałą wyprzedza mnie para na szosówkach w strojach AGH. Postanawiam siąść im na kole jednak dość szybko wymiękam i daje sobie spokój wracając do bardziej realnego tempa. Ciągnę przez Sułoszową podziwiając budynki wkomponowane w skały. Przed Olkuszem robię sobie kolejny dłuższy postój zwłaszcza, że nie byłem zbytnio rozjeżdżony i mój organizm odczuwał podjazdy.

Olkusz wita mnie błękitnymi dachami. Zjazd do Biedronki gdzie zaopatruję się w dubeltówkę Coca Coli. Wiem. Nie zdrowo tak cały dzień na cukrze co zresztą odczułem na własnej skórze po powrocie. Centrum Olkusza sobie odpuszczam. Odbijam na Rabsztyn gdzie odkrywam ruiny zamku, o których nie miałem pojęcia.

Przede mną jazda góra, dół, góra dół. Skręcam na Trzyciąż co by gminę zaliczyć. Nie ukrywam, że szybkie zjazdy i dłużące podjazdy zaczynają mnie męczyć. Mam nawet chwile zwątpienia, które na postojach topię w płynnym cukrze i zagryzam batonami. W Imbramowicach zahaczam o stary klasztor sióstr Norbertanek, który chciałem zobaczyć i przy okazji robię popas.

Teraz droga prowadzi wzdłuż Dłubni. Od 66 kilometra zaczyna być z górki. Przy okazji, całkiem nieświadomie zaliczam kolejną gminę dzięki miejscowości „Laski Dworskie”, która jest na jej krawędzi. Kolejny podjazd. Nawigacja chciała przeciągnąć mnie przez jakieś wzniesienie, ale się nie dałem trzymając się asfaltu. Na wysokości Maszkowa zaczynam się zastanawiać – ciągnąć krajową 7 czy też odbić na Krasieniec i jechać opłotkami. Wygrywa siódemka bo bardziej płasko. Gdy na nią wjeżdżam jest już ciemno i spory ruch. Około siedmiu kilometrów przed metą zaczyna mi dokuczać kolano. Toczę się jakoś myśląc o wieczornym, regeneracyjnym piwku. Ostatni zjazd i meta.

Według nawigacji przejechałem 102 km natomiast licznik pokazał 104 km. Średnia przelotowa 19km/h, a wliczając ponad 2h postojów 12,5 km.

Awarii brak, choć coś mi cykało jak nie pedałowałem, a im szybciej jechałem tym cykało z większa częstotliwością.

Na sam koniec dobra rada (choć może nie dla wszystkich) nawiązująca do wchłaniania dużej ilości cukru na trasie. Z umiarem i nie na głodniaka można, w nadmiarze nie polecam. Łatwo przedawkować. Jak już węglowodany to coś mniej słodkiego.

Zostaw wiadomość